poniedziałek, 26 stycznia 2015

Przed ołtarzem / Nic straconego

Na wieść o ślubie swojego pierwszego chłopaka Matt postanawia odwiedzić go, odnowić starą znajomość i przy okazji trochę namieszać w życiu pana młodego.

Tytuł oryginalny: Kiss the bride
Reżyseria: C. Jay Cox
Produkcja: USA, 2007
Gatunek: komedia romantyczna


Jest irytująco nieracjonalny, przesłodki, ale przy tym jest mimo wszystko znośny. Nie razi ani niskim budżetem ani ‘debiutanctwem’ aktorskim. Bo jest wesoły i romantyczny.



Pytanie retoryczne

Jeśli znasz powód, dla których dwoje na ślubnym kobiercu mnie mogą zostać małżeństwem musisz powiedzieć o tym wcześniej lub zamilknąć na wieki. A najlepiej jeśli wbiegniesz do kościoła w ostatniej sekundzie przed „tak”. To takie spektakularne…, pełne dramaturgii – po prostu filmowe! W zasadzie na tej starej kinowej zagrywce opiera się cały koncept tego filmu. Bo oto w przededniu wesela pan młody zostaje wystawiony na próbę. Nie tylko ma zastanowić się czy stoi przed nim właściwa kobieta na resztę jego życia, ale czy to w ogóle powinna być kobieta! Tak oto klasyczny filmowy motyw został zaadaptowany na potrzeby kina gejowskiego. Mniej spektakularny, ale dzięki temu bardziej wysublimowany. Wyszło znośnie. Chwilami wesoło, a chwilami irytująco z powodu naciąganej fabuły. 

 
Lustrzane odbicie

Jeden z bohaterów mieszka w dużym mieście, już dawno się wyoutował, spotkał tuziny mężczyzn, zostawił przeszłość za sobą. Drugi wciąż przeszłością żyje, wybrał już tę jedyną rezygnując z mężczyzn (albo będąc po prostu biseksualny, a czym autorzy filmu zdają się lekko zapominać tworząc świat binarny i przez to nieco płaski), i który nigdy nie wyjawił swoich seksualnych wątpliwości. Także sam przed sobą. Spotkanie starego przyjaciela nie tylko pozwala, ale wręcz zmusza do rozliczenia się ze samym sobą. I to najbardziej romantyczny i ckliwy moment filmu. To, że w ogóle wchodzi w tę polemikę ze sobą i z jej prowodyrem. W świecie nie-filmowym to nie miałoby miejsca. Chyba, że zakochani rzeczywiście są aż tak nieracjonalni…

Wesele

Z filmów o tej tematyce najbardziej lubię ten Smarzowskiego. Wykazuję niestety uczulenie na weselny lukrowany na różowo tort, ale przyznaję także że z wiekiem moja tolerancja Mendelsona rośnie. Jest przecież coś magicznego w tym ceremoniale. I nawet jeśli nie zgadzać się z jego kształtem wizualnym, to przecież pozostaje jeszcze jego treść. Potrzeba uczestnictwa w tej kulturze małżeństwa popchnęła bohatera do uzasadnionego, choć nie do końca przemyślanego ożenku. Jednak w jakimś sensie go rozumiem… W jakimś sensie rozumiem też #lovewin – radość z wprowadzenia równości małżeńskiej. Jest to przecież niezwykłe święto miłości, nawet jeśli jest nieco kiczowate, zakrapiane i przaśne to chyba każdy w skrytości serca marzy o obrączce na palcu, pierwszym tańcu i o znalezieniu tego jedynego/jedynej na całe życie, by powiedzieć sakramentalne „tak”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz